Mam szczęście mieszkać od urodzenia w Sopocie, mieście, w którym potrzeba dwudziestu minut na przejście z plaży na wzgórza morenowe porośnięte buczyną.
Parki rozciągające się nad morzem, piękne kamienice w różnych stylach architektonicznych (od klasycyzmu do secesji), i naturalny podział miasta na tzw. „Górny Sopot” emanujący spokojem, położony wśród zalesionych wzgórz i „Dolny Sopot” głośny, pełen bawiącej się młodzieży i turystów z plażą i morzem.
Moje bardzo wczesne wspomnienia to siadywanie w kuchni, przy oknie, na kolanach taty i obserwacja podkarmianych ptaków. Dostałam wtedy książkę w płóciennej oprawie J. Sokołowskiego „Ptaki Polski”, którą razem oglądaliśmy starając się nazwać kolejnych skrzydlatych gości.
No i wakacje we wsi Kamion nad rzeka Rawką. Tam jeździliśmy bardzo często. To było wyjątkowe miejsce. Sady, ogrody, pola, lasy i to co dzieci lubią najbardziej – rzeka – ze stawidłami, ze spływami na oponach od traktorów pod wodzą wujka, z rwącym miejscami nurtem i krzykiem mamy „wyjdź z wody!”, z „atakującymi” pijawkami, których nikt nie widział, ale święcie byliśmy przekonani o istnieniu miejsc, w których czyhały na nasze życie.
Za moich czasów nie siedziało się w domu. Kiedy tylko to możliwe wychodziło się „na dwór”. Określenie na tyle ogólne, że swoim obszarem obejmowało np. całą wieś z okolicznym lasem i polami.
Babcia zabierając mnie na spacer pokazywała mi zioła, które zbierała i suszyła, uczyła mnie nazw grzybów, tłumaczyła świat, w którym życie współgra z porami roku.
Moje zauroczenie naturą przetrwało do dzisiaj. Natura zawsze działa na mnie wyciszająco, nieustannie wzbudza ciekawość i wzrusza. I uczy pokory.